Zakażenia towarzyszą ludzkości od dawien dawna. Już starożytne Ateny zostały w V wieku przed naszą erą spustoszone zarazą, której ofiarą stał się m.in. Perykles, uznawany za największego polityka antycznej Hellady. Miało to miejsce w trakcie wojny peloponeskiej toczonej przez Ateny ze Spartą, co tym mocniej dotknęło najstarszą z demokracji.
Bliżej znane są nam epidemie dżumy, zwanej czarną śmiercią, która przetoczyła się przez Europę (Polskę w mniejszym zakresie) w XIV wieku, czy bardziej współczesna hiszpanka z początków XX wieku.
Za każde zakażenie odpowiada jakiś mikroorganizm (bakteria, wirus), który podstępnie niszczy ciało swojego nosiciela. Czasami pozostaje w ukryciu i czeka na osłabienie organizmu. Wiele osób jest nosicielem wirusa opryszczki, który ujawnia się co jakiś czas – właśnie w chwilach osłabienia. Nie można porównywać wirusa opryszczki (który może być śmiertelnie groźny na przykład dla dzieci) z pałeczkami dżumy, ale mechanizm działania jest podobny.
Czyli atakuje nas mikroskopijny wróg, z którym trudno jest walczyć. Jesteśmy w dużo lepszej sytuacji niż starożytni Grecy. Oni prawdopodobnie nawet nie wiedzieli co im dolega, a jedynym środkiem na epidemię były ofiary i modły składane bogom. Podobnie w średniowieczu – dżuma była karą za grzechy i pocieszenia należało szukać w wierze oraz lekarzu, który odwiedzał pacjenta w stroju, który na pewno nie działał na pacjenta uspokajająco.
Opis choroby według opisu Tukidysesa zawarty w „Wojnie Peloponeskiej”:
„Pierwszym objawem była silnie rozpalona głowa, oczy zaczerwienione, piekące; jama ustna i jęzak nabiegały krwią, oddech stawał się nieregularny i miał przykry zapach (…). Pierwszym objawem była silnie rozpalona głowa, oczy zaczerwienione, piekące; jama ustna i język nabiegały krwią, oddech stawał się nieregularny i miał przykry zapach (…)
„Ciało w czasie największego nasilenia choroby nie marniało, lecz wykazywało wśród tych bólów zadziwiającą odporność, tak że przeważnie umierali w siódmym albo dziewiątym dniu ulegając wewnętrznej gorączce, chociaż mieli jeszcze trochę sił; jeśli zaś ten dzień przetrzymali, umierali później z osłabienia, kiedy choroba zaatakowała podbrzusze wywołując silne ropienie i nieustanną biegunkę. Choroba bowiem zaczynając od głowy przechodziła przez całe ciało w dół. Jeśli komuś udało się przetrzymać najgorsze, to jednak pozostawały ślady: choroba rzucała się bowiem na genitalia, na palce rąk i nóg i powodowała utratę tych części ciała, u niektórych także i oczu.”
Dzisiaj w przypadku wystąpienia masowej epidemii z reguły wiemy mniej więcej co zrobić. Mamy WHO, procedury (często nieprzestrzegane, ale jednak) i masy specjalistów od globalnych zakażeń. Warto jednak rozbudzić wyobraźnię filmem „Epidemia” z 1995 roku opowiadającą fikcyjną historię epidemii gorączki krwotocznej spowodowanej wirusem Eboli w Kongu. Historia filmowej małpy i covidowego nietoperza wydaje się nad wyraz podobna.
A poniżej opis zakażenia gronkowcem ujęty w jednym z uzasadnień sprawy o zadośćuczynienie o zakażenie gronkowcem złocistym w szpitalu (sprawę w sądzie wygrałem we wszystkich instancjach):
„Następnego dnia jej stan uległ znacznemu pogorszeniu. Na całym ciele pojawiła się wysypka, a następnie wysoka gorączka i drgawki. W związku z tym zastosowano leczenie przeciwbakteryjne. Jej stan pogarszał się, jednak żaden lekarz nie udzielił informacji, co jest tego przyczyną. Dopiero po 3 dniach ordynator oddziału poinformował, że doszło do zakażenia przy zabiegu operacyjnym i konieczne będzie ponowne otworzenie rany, przeczyszczenie i zastosowanie gąbek nasączonych antybiotykami (…)
Po jakimś czasie:
„Powódka zaczęła odczuwać bóle w odcinku lędźwiowym promieniujące do prawej nogi, pieczenie. Pomimo wizyt u neurologa, ortopedy oraz na Oddziale Ratunkowym Szpitala w (…), nie stwierdzono podstaw do wdrożenia leczenia. Jej stan pogarszał się i w dniu (…). powódka została przyjęta do Szpitala Powiatowego (…) z ostrym bólem, rwą kulszową obustronną, gorączką i bolesnością w okolicach pęcherza moczowego. Ponownie została poddana antybiotykoterapii w kierunku gronkowca, ale dolegliwości bólowe utrzymywały się. Stwierdzono, że na skutek zakażenia gronkowcem złocistym,wzdłuż stabilizatora na kręgosłupie pojawił się ropień.”
Współczesna medycyna uratowała życie pacjentki i zakażenie nie miało tak dramatycznego przebiegu jak w przypadku ateńskiej epidemii. Gronkowiec złocisty został opanowany. Jednak ta sama medycyna to zakażenie spowodowała – do infekcji doszło w szpitalu na skutek niezachowania należytego poziomu opieki nad pacjentką.
Od zakończenia okresu starożytności minęło około 1500 lat. Średniowieczne umownie zakończyło się ponad 500 lat temu. Zostały z nami infekcje wirusowe i bakteryjne. I zostaną z nami, co pokazała pandemia COVID-19. Również gronkowiec złocisty ma się nieźle i ofiary jego zjadliwości często goszczą na salach sądowych. Czasami mają one wymiar globalny – rządy, media i specjaliści nie mówią o niczym innym niż wskaźniki zakażeń. Jednak mają one także wymiar osobisty i świadczą o tragedii, która dotknęła konkretnego człowieka.
Czego się nauczyliśmy? Na pewno tego, że jesteśmy w niekomfortowym położeniu. To powinno uczyć pokory. Ryzyko zakażenia i jego powikłań istnieje zawsze, a wróg już czyha u naszych bram. Nieważne czy bramą jest cienka warstwa rozciętej skalpelem tkanki naszego ciała, czy wadliwie funkcjonujący system ochrony zdrowia w danym kraju. Gronkowiec złocisty dla naszego ciała jest tym, czym pałeczka dżumy dla średniowiecznej Europy czy wirus Sars-Cov-2 dla planety w nieodległej przeszłości.
Źródło obrazka: pixabay
{ 2 komentarze… przeczytaj je poniżej albo dodaj swój }
Najważniejsze, że przy współczesnym „trądzie” chłopom genitalia nie odpadają.
Takiego komentarza się nie spodziewałem. Ale to faktycznie dobra informacja 🙂