W piątek wyszedłem z dyżuru w szpitalu ze świadomością tego, że symbolicznie kończy się pandemia COVID-19. Od 1 lipca 2023 roku nie obowiązuje w Polsce stan zagrożenia epidemicznego, co niesie za sobą dużo zmian w obowiązujących przepisach. Jedno rozporządzenie ministra zdrowia zmieniło wiele w prawie pracy, zamówieniach publicznych czy zasadach wykonywania zawodu lekarza. Znakiem pandemii była niewątpliwie maseczka, która jeszcze w 2020 roku zatriumfowała nad popularną wówczas przyłbicą.
Dla wielu stała się też znienawidzonym symbolem ucisku, totalitaryzmu, sanitaryzmu (cokolwiek to znaczy) i diabeł raczy wiedzieć czego jeszcze. Wiele osób walkę z tym włókninowym zakryciem traktowało jak bój o własną niepodległość i honor. Gdy mijałem szpitalne korytarze widziałem w oczach niektórych triumfalny błysk mówiący: „
Wygrałem/am frajerzy! Nie mam maseczki i co mi zrobicie?”
Tutaj akurat zawiodło państwo, które nie potrafiło wyegzekwować własnych przepisów. W ostatnich miesiącach większość pacjentów i część personelu placówek medycznych zgodnie lekceważyło to, że do 30 czerwca obowiązywał prawny nakaz zakrywania ust i nosa w podmiotach leczniczych. Trudno się dziwić, bo przez długi czas organy publiczne działały prowizorycznie i nie zadbały o prawidłowe wprowadzenie koniecznych ograniczeń.
Jednak nie tylko o maseczki chodzi. W 2020 roku przedmiotem pożądania było opracowanie szczepionki i zapewnienie ochrony przed wirusem powodującym COVID-19. Gdy w 2021 roku przywilej zaszczepienia stał się udziałem większości społeczeństwa, coś się zmieniło. Pojawiły się głosy kwestionujące skuteczność szczepienia, a nawet jego druzgocący wpływ na zdrowie zaszczepionych. Rzeczywista możliwość wystąpienia powikłań wyrosła do poziomu wręcz pewności co do szkodliwości szczepienia.
Mało rozsądne głosy nie zauważały, że każda procedura medyczna (a więc również szczepienie) może wiązać się z ujemnymi skutkami dla zdrowia, czyli tak zwanymi powikłaniami. Medycyna nigdy tego nie kwestionowała, ale powszechność szczepień stanowiła podatny grunt dla coraz to dziwaczniejszych teorii.
W połowie 2021 roku spotkałem się z potencjalnymi klientami, którzy oznajmili mi, że szczepienia służą wyłącznie temu, by zamordować 90 % ludzkości i zmodyfikować genom ocalałych by sterować nimi jak w grze komputerowej. Nie wykazałem entuzjazmu dla tej teorii i nie zyskałem tych klientów. Trudno, nie tylko o pieniądze w życiu chodzi. Zresztą jak widać, plan depopulacji się nie powiódł i ludności Ziemi wciąż przybywa. „Śmiercionki” nie odniosły pożądanego skutku.
Czy szczepienia pomogły? Moim zdaniem tak. Wielu ludzi uratowało swoje życie, u części pewnie faktycznie wystąpiły powikłania poszczepienne (Niepożądany Odczyn Poszczepienny (NOP) to nie jest efekt COVID-19 – badanie negatywnego wpływu szczepień na niektóre osoby od dawna jest przedmiotem badań).
Ze względu na to, że mam stały, zawodowy kontakt z ochroną zdrowia, wiem, że wielu umarło ze względu na poddanie się wpływom tych dziwnych teorii. Zresztą przedstawiciele polskiego państwa też głosili swego czasu skuteczność alternatywnego leczenia (popularna w pewnym momencie amantadyna lansowana przez jednego z ministrów obozu rządowego), co nie znalazło żadnego potwierdzenia w wiedzy naukowej. W kręgu moich bliskich znajomych również znalazł się amator tego rodzaju terapii, który cudem uniknął śmierci. Co ciekawe, taką kurację tę zalecił mu znajomy lekarz, oczarowany złudnym efektem tego rodzaju terapii.
Zwolennicy alternatywnych metod „leczenia” nadal utrzymują, że szczepienia szerzyły śmierć, a pandemia była zwykłym wymysłem globalnych elit. Popularności takiego rozumowania nie zmienimy, zresztą w roku wyborczym widzimy, że część propagatorów tego rodzaju szarlatanerii znalazło publiczny poklask, zasiliło szeregi niektórych ugrupowań politycznych, a niedługo pewnie zobaczymy ich w sejmowych ławach. Jak dla mnie to będzie najgroźniejszy, bo ogólnospołeczny i polityczny, efekt tzw. „Long covid”.
To jest akurat porażka intelektualnych elit kraju, które nie podołały wytłumaczeniu całości społeczeństwa konieczności walki z COVID-19 zgodnie z aktualną wiedzą medyczną. Trudno się dziwić, bo środowisko medyczne słabo radzi sobie w kontaktach medialnych i często ostatecznym argumentem jest po prostu tytuł naukowy czy zawodowy.
W dzisiejszym świecie to niestety za mało. Kompetentny, ale niezbyt elokwentny i mówiący o trudnych rzeczach, naukowiec może łatwo przegrać internetową walkę o popularność z przypadkowym znachorem z TikToka, który z medycyną ma tyle wspólnego, że kupował kiedyś leki w aptece. Nie jest też tajemnicą, że antyszczepionkową histerię napędzały skupione na tym farmy trolli, które z jakiejś przyczyny ostatnie dwa lata przeznaczyły na obrzydzanie Ukrainy i jej obywateli. Przypadek?
Znam osobę, która dwa lata temu zachorowała na raka. W tym czasie, głownie z powodu właśnie COVID-19, powszechne stało się w naszym kraju krytykowanie doniesień naukowych, autorytetów medycznych, czy sprawdzonych metod leczenia.
Prawdopodobnie, przynajmniej tyle wiem z relacji osób trzecich, na skutek dotykającego niektórych amoku, osoba ta niestety odmówiła klasycznego leczenia (ze wszystkimi jego możliwymi powikłaniami i niepowodzeniami, jak w każdej procedurze medycznej) – badań diagnostycznych, chemioterapii itd. Efekt? Chyba nie muszę tego pisać. Rokowania są zwyczajnie złe.
Kiedyś mieliśmy jednego pseudolekarza, który leczył onkologicznych pacjentów witaminą C. Jego działalność (kolejny efekt słabości polskiego państwa) była swego rodzaju ewenementem. Teraz mamy wysyp tego rodzaju specjalistów, śledzonych masowo w mediach społecznościowych.
Pandemia miała wpływ na wiele dziedzin życia, o których nie będę się wypowiadał, bo się nie znam. W 2021 roku mówiło się na przykład o końcu epoki globalizacji i konieczności zadbania o lokalność, poprzez zabezpieczenie łańcuchów dostaw, chociażby substancji do produkcji leków. Czy coś się zmieniło w tej kwestii? Tego nie wiem, ale podejrzewam, że koniec końców wygra kalkulacja kosztów, czyli tańsza produkcja w mniej rozwiniętych rejonach świata.
Z pewnością dowiedzieliśmy się, że bez sprawnie działającego państwa nie da się zorganizować sprawnie funkcjonującego systemu opieki zdrowotnej. Wolny rynek jest dobry tam gdzie można z korzyścią dla pacjentów zarobić pieniądze. I bardzo dobrze, że prywatna ochrona zdrowia istnieje.
Jednak oddziały zakaźne czy wewnętrzne szpitali nie były i pewnie nigdy nie będą dochodowe. Z punktu widzenia zdrowia publicznego, ich funkcjonowanie jest natomiast ogromnie istotne. Tej przestrzeni nie zapewni sektor prywatny. Wystarczy spojrzeć jak fatalnie z pandemią radziły sobie Stany Zjednoczone, w przeciwieństwie do krajów gdzie publiczny system jednak dominuje (żeby było jasne – publiczność nie jest gwarantem sprawności systemu ochrony zdrowia).
Jako społeczeństwo wyszliśmy z pandemii słabsi. Bardziej podatni na populizm, kwestionowanie autorytetów, szamanizm i zwykłe ogłupianie. Ta kruchość może mieć wpływ na nasze życie, zdrowie, kwestie publiczne. Tylko od nas zależy czy odwrócimy ten niepokojący trend, czy też skoczymy jeszcze dalej w tę ponurą przestrzeń. Stawiałbym na to drugie, ale zawsze miło byłoby się w tym zakresie pomylić.
Źródło ilustracji: Pixabay + przypadkowe memy z czeluści Internetu
{ 0 komentarze… dodaj teraz swój }